niedziela, 9 lipca 2017

Co dało mi schronisko?

Odpowiedź na to pytanie wydaje się być oczywista: Pieska Manu. W moim przypadku jest ona jednak bardziej złożona i to tymi osobistymi przeżyciami chciałabym się z Wami dziś podzielić.

Manu jeszcze na kwarantannie

Wolontariuszem TOZ „Fauna” w Rudzie Śląskiej zostałam 5 stycznia 2007 roku, czyli już 10 lat temu i stało się to poniekąd przez przypadek. Ale od początku. 

W dzieciństwie po latach proszenia i nakłaniania rodzice sprawili mi psa. Pięknego, wesołego mieszańca Yorka (jeden z tych „rasowych nierodowodowych” lub „w typie”, ojciec z rodowodem, matka nie, o których dziś wiem, że należy mówić wprost).


Ami był cudownym towarzyszem zabaw i wiernym przyjacielem. Niestety po swoim rodowodowym ojcu odziedziczył skłonność do chorób serca. Już jako młody pies zaczął mieć arytmię i zdarzały mu się zasłabnięcia. Żył krótko - 7 lat. Zmarł 7 marca 2003 roku. Rodzice (byłam wtedy w I klasie LO) nie zgadzali się na kolejnego psa. W ich sercach nikt nie mógł zastąpić małego promyczka jakim był Ami.


Kombinowałam więc mocno, co zrobić by mieć psa, a jednocześnie go nie mieć. Do czasu uzyskania pełnoletniości nie miałam za bardzo wyjścia, ale w 2006 roku w Internecie natknęłam się na adopcję wirtualną, którą oferowało schronisko miejskie w Chorzowie. W opisie podali, że można odwiedzać zaadoptowanego psa. Wypełniłam druk, zrobiłam przelew i pojechałam w odwiedziny. Przy drugiej lub trzeciej wizycie pracownik schroniska „bardzo przyjaźnie” wytłumaczył mi, że jak chcę wyprowadzać psy to mam im nie zawracać głowy, tylko se jechać do Rudy Śląskiej, bo tam mają wolontariuszy. 

O wolontariacie nie było wtedy aż tyle mowy, jak teraz i nikt z moich znajomych nigdzie nie był wolontariuszem. Tym bardziej temat mnie zaciekawił, więc pojechałam do schroniska w moim rodzinnym mieście i zapytałam, czy mogę zostać wolontariuszem u nich i zostałam. Muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.

z Monsonem

Początki, nie powiem, były trudne. Schronisko w tamtym czasie nie było jeszcze tak dobrze wyposażone, jak teraz i mieszkało w nim niemal 400 psów i ok. 80 kotów. Dużo młodych ludzi przychodziło tylko latem bardziej się pobawić niż pracować, część szybko rezygnowała. Byli jednak też i tacy, którzy twardo nie poddawali się i w schronisku spędzali każdą wolną chwilę. Przez całe studia miałam piątki wolne i to właśnie każdy piątek poświęcałam na schronisko.

tak kiedyś wyglądało schronisko

Początkowo pracownicy byli trochę „nieufni” i powiedzieli bym wyprowadzała psy na spacer. Po kilku razach zapytała jak „naprawdę” mogę pomóc. „Przyjedź na 7:00, wtedy jest najwięcej roboty”. I tak też zrobiłam. Każdy piątek punkt 7 byłam w schronisku. Przekonałam się jak ciężką pracę wykonują ci ludzie, a oni przekonali się, że mogą na mnie liczyć.

Tak wyglądałam "po szychcie".

W tym miejscu pauza, gdyż często pada tu komentarz „Ja to bym nie mogła w schronisku pracować, od razu chciałabym wszystkie te zwierzaki zabrać do domu/zapłakałabym się nad ich losem/nie dałabym rady emocjonalnie/za bardzo bym się przywiązała” itp. Wiadomo, że nie każdy nadaje się do pracy ze zwierzętami, tym bardziej bezdomnymi, chorymi, skrzywdzonymi, okaleczonymi, tak jak nie każdy nadaje się do pracy z dziećmi, chorymi w szpitalu, starszymi ludźmi itd. Argumenty przedstawione jednak powyżej są moim zdaniem egoistyczne. „MNIE byłoby smutno/ JA bym płakała”. Istotą pomocy jest nastawienie na tę drugą stronę.

Płotek - jeden z moich ulubieńców.

Jak część z Was wie, z zawodu jestem psychologiem i pracuję z dziećmi i młodzieżą z wykluczonych środowisk. Na co dzień spotykam się z odrzuceniem, przemocą, przestępczością, uzależnieniami, wykorzystaniem seksualnym… To właśnie w schronisku nauczyłam się jak pomagać innym. Psychologię studiowałam na UŚ, ale to w schronisku nauczyłam się odpowiedniego w tym fachu dystansu i balansu emocjonalnego. Tego, że można współczuć, żałować, gniewać się, angażować się mocno w swoją pracę i dawać z siebie wszystko, ale potem wyjść i żyć normalnie. Kluczem do tego jest właśnie to zaangażowanie. Jeśli zrobiłam wszystko co w mojej mocy, by pomóc, to mogę spać spokojnie i pomagać dalej. Trzeba jednak pamiętać, że nie da się zbawić świata i rozwiązać wszystkich problemów jednoosobowo. Nie da się adoptować wszystkich psów i wszystkich dzieci, wyleczyć wszystkich chorych i nakarmić wszystkich głodnych. Trzeba zatem robić swoje i nie martwić się, że nic więcej nie da się zrobić, a cieszyć, że moje działania dają poprawę, a to już jak dla jednostki naprawdę dużo.


Reasumując. Można siąść i płakać nad biednym pieskiem, złym światem i użalać się nad sobą, że się to ogląda, albo można wziąć mopa i mu posprzątać, wziąć smycz i go wyprowadzić na spacer, wziąć aparat i porobić zdjęcia do ogłoszeń… A jeśli ktoś naprawdę bardzo nie daje sobie rady w schronisku, to może pomagać poza nim np. zbiórką karmy, środków czystości, kocy lub promocją adopcji wśród znajomych. Najłatwiej jednak jest powiedzieć "Gdybym mogła to bym coś zrobiła, ale jest mi tak przykro, że aż nie mogę nic zrobić". Chcieć to móc.

Schronisko zimą.

Jak więc wyglądał mój wolontariat. Przez ten jeden dzień w tygodniu pracowałam z pielęgniarzami niemal na równi. Sprzątałam, roznosiłam karmę, pomagałam przy opisywaniu psów i przy obchodzie po schronisku, zaglądaniu do każdej budy, czy któryś z psów nie jest chory lub ranny. Dodatkowo robiłam zdjęcia i aktywnie działałam na forach adopcyjnych. Znałam każdego psa w schronisku, z imienia, charakteru… Dostałam swoją szafkę w domku socjalnym i miałam swój kubek w kuchence. I nim się obejrzałam oprócz nauki pokory, dystansu i pielęgnacji psów, zyskałam przyjaciół w pracownikach tego schroniska i wśród innych wolontariuszy.

Kociaki też były i są, choć w moim sercu zawsze królowały psy.

Gdy nadeszły wakacje i pracownicy wybierali się na urlopy zastępowałam ich jako pełnoprawny pielęgniarz zwierząt. Pomagałam więc przy wizytach weterynarza i zajmowałam się adopcjami. Schronisko stało się moją największą pasją. Lubiłam mówić, że chciałam 1 psa, a mam 400. Z czasem zaczęłam też mieć „swoje” psy. Te cudowne stworzenia, które mnie wybrały spośród wszystkich pracowników. Ich los nie zawsze był wesoły.

Czarna Mamba - moja najukochańsza sunia w schronisku. Obiecałam sobie i jej, 
że gdy tylko będę mieć mieszkanie zabiorę ją do siebie. Niestety nie zdążyłam.

Fanta - znalazła FANTAstyczny dom :)

Moje ulubione pannice razem w zabawie na śniegu.

Z Żabką - głupiutką i upierdliwą sunią, która skradła moje serce :D

Żaba rozpoznawała odgłos silnika mojego auta i w tej pozycji czekała na mnie przy kracie.

Gdy Tina zniknęła czułam jak drży mi serce, gdy przekraczałam bramę schroniska „czy się odnajdzie cała i zdrowa”. Gdy okazało się, że znalazła ciasny kąt, by w spokoju odejść za tęczowy most, a jej ciało odkryto dopiero po dwóch dniach (tak się schowała), uciekłam do kociarni i płakałam chyba pół godziny.

Tina była pierwszym psem z jakim wyszłam na spacer w schronie.

Jak jej można było nie kochać.

Było jednak wiele, wiele, wiele dni, gdy łzy w oczach miałam ze szczęścia, gdy psy znajdowały nowe, szczęśliwe domy, a ja wiedziałam, że dołożyłam do tego swoją cegiełkę.

Bury znalazł dom po 10 latach! W schronisku mieszkał od szczeniaka.

To w schronisku rozwinęłam swoją pasję fotograficzną. Robiłam zdjęcia psom do ogłoszeń i raz po raz zauważałam, że wyszło coś dobrego, że taki kadr, że taki pstryk. W wolnych chwilach od pracy brałam więc aparat i pstrykałam 200-300 zdjęć. Potem w domu wybierałam czasem jedno, dwa. Opowiadałam o tej mojej pasji podczas spotkania koła naukowego, pokazałam zdjęcia i tak narodziła się idea promocji schroniska poprzez wystawę fotograficzną, połączoną z wykładem kierowniczki schroniska oraz specjalisty od dogoterapii. Kilka moich zdjęć trafiło do schroniskowego kalendarza. Nawet pracę magisterską i badania na jej poczet poświęciłam właścicielom psów („Czynniki różnicujące sytuacyjną ocenę stresu na przykładzie właścicieli psów”). Moje życie kręciło się cały czas wokół „Fauny”.

Jedno z pierwszych zdjęć jakie zrobiłam w schronisku.

Moje ulubione zdjęcie.

Dlaczego piszę w czasie przeszłym? Nadal mówię o sobie „wolontariusz Fauny”, choć piątki od kilku lat zajęte mam już „normalną” pracą. Życie codzienne i problemy zdrowotne sprawiły, że coraz rzadziej zaglądałam do schroniska. Zawsze jednak, gdy tam jechałam czułam się na powrót, jak w domu. Mocą tego schroniska nie są finanse, a ludzie. Od lat ci sami pracownicy, część z nich zaczynała jako wolontariusze. Wszyscy całym sercem oddani pomaganiu. Znają każdego psiaka i każdy kąt. Robią wszystko, by ich podopieczni znajdowali dobre domy, a nie po prostu domy i to procentuje.

Szczeniorek po wypadku, w schronisku zapewniono mu pomoc weterynaryjną, operację nogi i to pracownicy znaleźli mu dom aż za granicą.

Aktualnie w schronisku przebywa około 100 psów i 30 kotów. Mają znacznie lepsze warunki, a nasza lokalna społeczność ufa schronisku przeznaczając swój 1 % i inne datki na jego działalność. Wolontariat zmienił swoje zasady. Dziś wolontariusze mają czas by w 100% zająć się tylko psami, a nie pracami porządkowymi. W każdą sobotę i niedzielę ok. 10 zbiera się grupa ludzi, którzy wyprowadzają psy na spacery, bawią się z nimi, socjalizują. Część z nich zabiera „fauniaki” na różnego rodzaju dogtrekkingi i inne imprezy, gdzie mogą promować adopcję.

A ja edukuję młodych ludzi, którzy często sami nie doświadczyli zbyt dużo dobrego w życiu, że można pomagać innym i daje to ogromnego kopa energii i satysfakcję. Że praca za darmo nie jest „frajerstwem”, a pozwala zdobywać doświadczenie i przyjaciół. Zabieram ich do schroniska, prowadzę edukację humanitarną. Opowiadam o mojej pasji i o moim psiaku. Mówię, że po pracy cieszę się na zabawę z psem, a zamiast piwa przed telewizorem, wolę spacer po lesie.

Moje "dzieciaki" w schronisku.


Są też dni, kiedy tęsknię za schroniskiem i po prostu wsiadam do auta i jadę. Gdyby nie ta tęsknota i ten zryw nie poznałabym Manu. 

Wydawałoby się zwykłe schronisko, przechowalnia niechcianych i porzuconych, a dla mnie jedno z najukochańszych miejsc na świecie, bo moi drodzy dobre schronisko poznaje się właśnie po tym, że w powietrzu czuć miłość, a nie smród. 



Odwiedźcie  proszę stronę schroniska "Fauna" www.fauna.rsl.pl  i ich fanpage na facebooku. Odwiedźcie też schroniska w Waszej okolicy. Uwierzcie mi, że nie ma większej frajdy na świecie niż pomaganie innym.

2 komentarze:

  1. Piękny wpis.Czytalam i oczy robiły sie mokre....Jest pani wpaniałą osobą.Gratuluję empatii, dobroci serca,wytrwałosci w pracy w schronisku.Mamu jest moim ulubionym blogowym pieskiem,przekochany.Pozdrawiam i posyłam całuski.Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie za ciepłe słowa. Nie chciałam by ten post zabrzmiał jak samochwalstwo. Pracownicy naszego schroniska to prawdziwi bohaterowie. Ja za to z czasu spędzonego tam czerpałam pełnymi garściami.

      Usuń